Kochani!
Dom rodzinny to pierwsza przestrzeń, w której uczymy się relacji, miłości i akceptacji. Teoretycznie powinna być naszym azylem, miejscem, gdzie jesteśmy rozumiani i traktowani poważnie. W praktyce jednak bywa różnie. Zdarza się, że choć mamy wspólne korzenie, to dzielą nas lata świetlne emocjonalnego dystansu. Dziś chcę się z Wami podzielić moimi przemyśleniami na temat różnic w relacji z rodzeństwem.
Najmłodsza zawsze na marginesie
Jestem najmłodsza z rodzeństwa i choć dawno przestałam być dzieckiem, mam wrażenie, że w ich oczach wciąż nim jestem. Niezależnie od tego, jak bardzo się staram, jak wiele przeszłam, jak wiele osiągnęłam – ich sposób patrzenia na mnie nie ulega zmianie. Nigdy nie czuję się traktowana poważnie. Każda moja opinia jest bagatelizowana, każda emocja lekceważona, a każde słowo zbywane półuśmiechem, jakby nie miało żadnej wagi.
Nie wiem, czy to kwestia wieku, czy może różnic charakterów, ale ich świat i mój zdają się funkcjonować na dwóch różnych biegunach. Moja wrażliwość często koliduje z ich pragmatyzmem, moje potrzeby rozmowy – z ich dystansem. Czasem mam wrażenie, że nie mamy ze sobą już nic wspólnego, poza wspomnieniami z dzieciństwa, które dla mnie są ciepłe, a dla nich – być może nieistotne.
Relacje pełne niedopowiedzeń
Zawsze chciałam, żeby nasze relacje były czyste – wolne od żalu, niedomówień, starych ran. Niestety, nigdy się to nie udało. Każda rozmowa wydaje się obciążona niewidzialnym ciężarem niewyrażonych pretensji. Nie wiem, czy to kwestia przeszłości, w której każda z nas nosi swoje własne zranienia, czy może po prostu różnice w sposobie przeżywania świata.
Brakuje mi tych głębokich, szczerych rozmów, które nie kończą się kłótnią lub obojętnością. Brakuje mi poczucia, że mogę się otworzyć bez obawy, że moje słowa zostaną wykorzystane przeciwko mnie. Czasem zastanawiam się, czy to ja jestem zbyt emocjonalna, czy po prostu oni są zbyt zdystansowani.
Brat – jedyny neutralny punkt
Na tle tych trudnych relacji jedna osoba pozostaje dla mnie ostoją spokoju – mój brat. Nie mamy codziennego kontaktu, nie rozmawiamy o wszystkim, ale nigdy nie czułam z jego strony oceny ani dystansu. Po prostu jest. Bez nadmiaru słów, bez analizy, bez zbędnych emocji – a jednak z jakimś rodzajem akceptacji, który sprawia, że nie czuję się niewłaściwa w jego towarzystwie. To mała rzecz, ale dla mnie ma ogromne znaczenie.
Czy naprawdę trzeba pasować?
Zadaję sobie pytanie, czy człowiek musi pasować do własnej rodziny, żeby czuć się w niej dobrze? Czy relacje rodzeństwa zawsze muszą być bliskie i pełne zrozumienia? A może czasem po prostu nie jesteśmy sobie pisani, mimo wspólnych genów i historii?
Może nie każdy związek da się naprawić. Może trzeba zaakceptować, że niektóre relacje pozostaną na poziomie formalnej znajomości – i to też jest w porządku. Przestać walczyć o coś, co dla drugiej strony nigdy nie było istotne.
A jakie są Wasze doświadczenia?
Czy czujecie się w pełni akceptowani w swojej rodzinie?
Może udało Wam się naprawić trudne relacje? Podzielcie się swoimi przemyśleniami w komentarzach, chętnie poznam Wasze historie.